gru 062013
 

Od kilku dni cała Europa żyje nadciągającym z północnego zachodu huraganem Xavier. Jakie będą szkody, czy komuś się coś stanie, komuś spadająca gałąź pokiereszuje auto itd. My też się nim interesujemy, ale ze goła odmiennej przyczyny.

Takie huragany to na szczęście u nas rzadkość. Niemniej, jeśli już się trafia, to kombinujemy, jak by go wykorzystać. Drugiego dnia huraganu szalejącego nad Polską dwóch śmiałków postanowiło się z nim zmierzyć. Warunki są trudne. Wiatr dochodzący do 16 m/s i temperatura -3°C powodują, że organizm może wychłodzić się bardzo szybko. Do tego walący po oczach śnieg, który w dodatku mocno ogranicza widoczność.

Na górze jestem tuż przed 15. Za chwilę ma przyjechać Marcin, tylko dokończy sprawunki i zabierze z domu model. Ja w międzyczasie robię malutki rekonesans. Sprawdzam kierunek wiatru i warunki. Słabo. Śnieg drastycznie skraca zasięg wzroku. Dodatkowo niedługo zacznie zachodzić słońce i wtedy szybko zrobi się po prostu szaro. Składam swój model. Bagnet ładuję do pełna, szkoda czasu na eksperymenty. Kiedy model skrzydła trafiają na swoje miejsce pojawia się mały kłopotek. Śnieg, który niesiony wiatrem przysypał mi skrzydła w trakcie składania modelu stopniał na ciepłym kadłubie i skrzydłach, i teraz taśma się nie klei. Na szczęście wygrzebałem gdzieś w aucie sporych rozmiarów szmatkę i dało się miejsca łącznia skrzydeł wytrzeć do sucha. Teraz jeszcze radio trzeba schować w pokrowiec i czekam na Marcina.

Czekam, czekam, kurcze ile można jechać na górę! Widzialność lekko poprawia się. Widać drugą stronę wioski. Patrzę na zegarek, minęło dopiero 8 minut od telefonu… No to ładnie, ale mi się śpieszy do latania. Wreszcie jest. Staje tuż za moim autem i podchodzi, aby się przywitać. Od razu wręczam mu Ascota i idziemy na start. Tuż przed startem Marcin pożycza mi gogle. Bez nich dziś nie ma latania. Śnieg strasznie wali po oczach. Teraz jestem gotowy. Marcin za to ma kłopot z obróceniem się z modelem. Wiatr chce wyrwać mu Ascota z ręki. Po kilku próbach udaje mu się obrócić z modelem i możemy startować.


Zabezpieczony przed wiatrem

Możemy – wołam i czekam na wyrzut Marcina. Marcin robi zamach, ale mokry kadłub wyślizguje mu się z rękawic i w nieokreślonym, boczny ześlizgu zmierza ku powierzchni. Wiatr jest jednak na tyle silny, że model praktycznie od pierwszej chwili ma dużą sterowność i bez problemu wystrzelił w górę. Potem to jest mieszanka emocji, niepokoju i wytrzeszczanych oczu. Biały Ascot chętnie i często znika w śnieżnej zawiei. Na zakręcie jest jako tako, ale kiedy model odlatuje ode mnie ogarnia mnie jakby to powiedzieć mały stres. Nie widać go. Czas nawracać! przechylam i ciągnę za drążek – JEST, widzę go! Teraz jazda po prostej do następnego zakrętu. Znów na moment znika i pojawia się w połowie zakrętu. Latanie z dużą dawka emocji. Czasami po chwili, w której tracę Ascota z oczu okazuję się, że model jest w dość nieoczekiwanym przechyle, albo w ogóle w innym miejscu. Korekty są bardzo szybkie, a model ładnie i z miejsca potrafi przyspieszyć. Z lądowaniem nie mam kłopotu. Z prędkością światła Ascot podąża na zawietrzną, szybki zawrót i podejście do lądowania. Trochę szarpie. W ostatniej fazie delikatnie otwieram klapy i model zdecydowanie zwalnia, delikatnie w dół i model siada na ośnieżonej trawie.


pokrowiec na radio – złoty wynalazek!

Teraz kolej Marcina. Wracam z modelem do auta. Wiatr jest tak zimny, że myślałem, że mi palne odpadną od trzymania modelu. Wyłączam Ascota, oddaję gogle i pożyczam Marcinowi pokrowiec na radio, który bardzo się przydaje! Radio jest suche, a palce w pokrowcu nie marzną. Kiedy Marcin daje mi Starlinga postanawiamy sprawdzić jego ustawienia. Marcin dawno nim nie latał, bo ma jeszcze Czyżyka. Teraz, na taki wiatr wziął Starlinga, bo może go dobalastować ołowiem. Włożyłem dwie – powiedział – Mam nadzieję, że wystarczy, bo trzecia jakoś nie wchodzi… Po chili okazuje się, że ustawienia są z kosmosu. Marcina dopada rezygnacja, ale zachęcam go, żeby się nie poddawał. Po 5 minutach Starling jest gotów do lotu. Start jest łatwy, model od razy idzie do góry. Marcin delikatnie oddaje i Starling ochoczo idzie do przodu, a nad krawędzią – pu! wystrzelił do góry jak piłeczka pingpongowa! Marcin po chwili mówi, że jeszcze tak nie latał! Starling śmiało zasuwa w tym szkwale. Od czasu do czasu dostaje się w turbulencje i wtedy, tak samo jak Ascota, trzeba go chwilę szukać po niebie. Z takim kopem jeszcze nie latałem, ale jazda – rzekł. Przed lądowaniem Marcin miał lekkie obawy. Poradziłem mu, żeby podleciał przed nas na wysokości jakieś 15 m i otworzył hamulce. Starling z gracją wyhamował i zaczął się do nas cofać. Kiedy był 2 metry przed nami Marcin zamkną klapy i Starling delikatnie siadł na trawie.  No takiego lądowania jeszcze nie miałem!

Potem ja wykonałem jeszcze jeden lot. Niemniej warunki pogorszyły się i widzialność spadła tak, że miałem problem przy lądowaniu. Jakoś Ascot znikną mi z oczu, ale jak ustawił się bokiem do wiatru, to od razy go zobaczyłem. Potem lądowanie już bez przeszkód. Marcin tez zrobił jeszcze jeden lot, ale potwierdził tylko moje spostrzeżenia, że są kłopoty z widzialnością i wylądował. Ogółem wylataliśmy po 20-25 minut bez strat własnych. Dzięki, ale Ksawery wcale nie taki straszny. Silniej wiało na Pucharze Grochota i Ranie w zeszłym roku…

Bogusław

[galleryview id=228]

 

 

 

 

  Jeden komentarz do “Ksawery nam nie straszny”

  1. Jurek też dał czadu film

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest niemożliwe.